wtorek, 20 września 2011

Jane Campion - mistrzyni gatunku



Każdy człowiek w środku jest sam na świecie. Jest jedyny. Najważniejszy. Dlaczego więc tak trudno człowiekowi być samemu? Żyć samotnie. Wypełniać jedynie swoimi myślami całe dnie - całe 12, 14, 16...godzin własnych myśli, własnych planów, zaspokajania własnych potrzeb...tylko swoich. Dlaczego i skąd ta wszechogarniająca potrzeba współistnienia? Współtworzenia. Dzielenia się. Że nic nie cieszy jeśli nie jest pomnożone przez uczestnictwo drugiej osoby. Że nie ma sensu na dłuższą metę. Że chcemy być z kimś, kogoś mieć obok...


Czy tylko artyści potrafią żyć samotnie? Czy tylko wariaci? Czy każdy artysta to wariat???


Już nie pamiętam jak to było wypełniać cały dzień tylko własnymi myślami. Zaspokajać tylko swoje potrzeby. Realizować jedynie swój plan. Sama. W pojedynkę. Bardzo mi tego brak. I nie znaczy to ani tego, że chciałabym żyć sama ani tego, że nie jestem szczęśliwa żyjąc z kimś.


Każdy potrzebuje mieć czas dla siebie - jakąś przestrzeń dla własnych myśli ale nie za dużą i nie za długą - taką w sam raz. Bezpieczną, w której nie można zabłądzić. W której człowiek się nie gubi. Nie przepada. Taka przestrzeń samotności na miarę każdego człowieka. 


Samotności bym nie zniosła. Ale pobyć samej to co innego.


Samotność to ból. To krzyk bez echa. To wyschnięte na wiór koryto rzeki, która nie ma zamiaru się skończyć. Samotność to brak miłości i zachwytu drugiego człowieka. Z samotności leczy tylko miłość. Samotność i brak współistnienia rodzą nieszczęście - najbardziej płodną emocję wszech czasów...

~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~~



Jane Campion jest geniuszem. Tworzy filmy pełne powietrza, przestrzeni i wspaniałych krajobrazów a mimo to brakuje mi czasem oddechu gdy na nie patrzę. Zatyka mnie klimat scen, wspaniałe aktorstwo, dawka emocji, z którymi nie radzi sobie główny bohater ani ja. Całkowicie pochłania mnie każda opowiedziana przez nią historia i tym razem nie było inaczej. O czym jest film? Idealnie pasuje tutaj fragment książki, którą dziś zaczęłam czytać a idzie tak: "Nasza kultura od czasów oświecenia (a jak się temu bliżej przyjrzeć to od greckich filozofów) odczuwa potężną potrzebę słownikowego definiowania a więc zamykania rzeczy i zjawisk w zgrabnych, przystępnych i wyczerpujących słownych opisach. Pozytywnych efektów tego zjawiska można wskazać mnóstwo ale jest co najmniej jeden katastrofalny: zjawiska, które niepodobna poddać takiemu zabiegowi, zaczynają być postrzegane jako w rzeczywistości nieistniejące. Na szczęście nawet oświeceniu i nowoczesności nie udało się zlikwidować takich języków opisu zjawisk, które być może nie mają takiej intelektualnej precyzji i lakoniczności, nie są tak jednoznaczne jak naukowe definicje ale pozwalają uchwycić głębię pojęć, które opisują. Takich języków jak fabularna opowieść, widowisko teatralne, liryczna refleksja."(Jarek Górski "Męska rzecz")
Dlatego nie opowiem o czym jest ten wspaniały film tak w ogóle. Nie zdefiniuję, że o samotności (a czym ona jest?!), czy o odwadze (czyli jakimś zbiorze zachowań!) albo, że to film o pisarce Janet Frame, bo wcale to nie byłby prawda...tak w ogóle. Nie umiem nazwać...To jeden z tych filmów, który trzeba przeżyć aby zrozumieć o czym jest. Zobaczyć na własne oczy. Dotknąć swoją wrażliwością.

Dla mnie to obraz dający siłę i potwierdzający moje wartości. To z czym idę przez życie w tym filmie nabiera jeszcze większego sensu. W momentach to film i piękny i przerażający, zabawny i smutny, miłosny i pozytywny ale też okrutny...
Budzący rosnące z każdą minutą filmu współczucie i podziw dla bohaterki.
Jednocześnie.
Współczucie i podziw...
...I jak to nazwać?

1 komentarz: